Jezu mój, przychodzisz do mnie, bo chcesz wejść w moje problemy, trudności, moje życie. Pytasz, czy chcę, zapraszając mnie do zaufania Tobie i do tak prostej, trudnej deklaracji z serca: Jezu ufam Tobie.
Właśnie w taki sposób pojawiłeś się w wieczerniku po swoim zmartwychwstaniu. Mimo drzwi zamkniętych. Przenikasz przez zamknięte drzwi mojego serca gestem błogosławieństwa i dobrocią, Twoją uwagą dla mnie, Twoim spojrzeniem miłości.
Jesteś otoczony ciemnością, bo nie boisz się jej. Dajesz mi gwarancję, że przeprowadzisz mnie przez każdą moją ciemność. Co więcej – Ty jesteś w każdej mojej ciemności i prosząco czekasz, aż pozwolę Ci działać. Czekasz na moje Jezu ufam Tobie.
Masz nad głową aureolę. Jesteś święty. Uświęcasz Swoją obecnością. Jesteś w stanie uświęcić wszystko, nawet moje największe grzechy. Czekasz tylko na umówiony sygnał, na to, czy Ci pozwolę, na moje Jezu ufam Tobie. Twój Kościół też jest święty. Błogosławi, wychodzi do mnie, cierpi w miłości (jak Twoje spojrzenie z krzyża). Pokazuje moje rany i pomaga mi odkrywać je na nowo, oddawać je Tobie. Jesteś obrazem Kościoła Świętego – promieniują z Ciebie sakramenty i dotykają ziemi, wylewa się z Twojego serca łaska zbawienia dla świata i jest to jedyna słuszna droga do Ciebie.
Twoje bose stopy to moje ubóstwo, Twoja biel to moja czystość. Twoje posłuszeństwo Ojcu to moje Jezu ufam Tobie. Wykrzyknik przy tych słowach na obrazie narzuca interpretacje. A przecież można to powiedzieć inaczej – z żalem, ze smutkiem, z rezygnacją, ze zdziwieniem lub pytająco. Ty się nie narzucasz…, ale ostro reagujesz zawsze, gdy dzieje mi się krzywda.
Nie wstydzisz się swoich ran. Ja wstydzę się swoich. Pokazujesz mi Twoje. Zwłaszcza tę największą – ranę Twojego serca, czyli poranioną przez ludzi historię Twojego życia. Dopiero Twoje przebite serce jest źródłem miłosierdzia dla mnie. Moje przebite serce może być źródłem miłosierdzia dla innych, bo potrafię ich zrozumieć tak, jak miłosierny Samarytanin z Ewangelii. Odchylasz szatę na piersiach i mówisz: „Zobacz, jestem zraniony, ale dzięki temu mogę cię uzdrawiać swoją krwią”. Nie pokazujesz mi swoich zranień po to, żeby mi wypominać: zobacz, co mi zrobiłaś swoim grzechem.
Mówisz z przebaczeniem, że Cię zraniłam, raniąc też samą siebie, a jeśli Ci zaufam, to zrobisz z moich ran coś pięknego. Jesteś dyskretny. Uchylasz szatę na piersiach o tyle, o ile jest to niezbędne, żeby odsłonić największą Twoją ranę, która może przecież wyglądać okropnie z zewnątrz. Nierówno zabliźniona, z pokiereszowanymi kośćmi klatki piersiowej. Oszczędzasz mi tego widoku, żeby zwrócić moją uwagę tylko na to, co najważniejsze i najbardziej mi potrzebne. Nie jesteś ekshibicjonistą, ale delikatnie otwierasz się przede mną, żeby mogła lepiej Cię poznać i bardziej rozumieć.
Twoje święte rany dłoni jaśnieją żywą krwią. Takie zranienia zwykle zabezpiecza się przed zakażeniem. Ale Ty nie boisz się infekcji i nie chcesz opatrunku, bo żaden brud nie zmieni Twoich ran w ognisko zapalne. Nie jest w stanie zanieczyścić Twojej krwi, która oczyszcza. Oczyszcza moje duchowe brudy i infekcje, miażdży we mnie zło i grzech. Bardzo konkretnie, przez sakramenty Kościoła Świętego i dobrych ludzi, których stawiasz w Kościele na mojej drodze, mądrych przewodników, których wybierasz dla mnie sam we właściwym czasie.
Nie masz nic, żadnych przedmiotów przy sobie, nawet Pisma świętego. Nie masz różańca, medalików, obrazków, książek z modlitwami, krzyżyków – chcesz tylko mojego zaufania i wiary. Nie masz zegarka na ręku, bo jest Ci niepotrzebny. Nie żyjesz „od do” tak jak ja. Żyjesz chwilą w pełni i umiesz ją maksymalnie wykorzystać dla dobra swojego i innych.
Promienie, które wychodzą z Twojego serca ściśle się łączą, ale nie mieszają – dla mnie. Symbolizują bliskość, jedność pomimo różnorodności charakterów, darów, charyzmatów. To obraz wspólnoty, do której mnie powołałeś i w której chcesz mnie mieć, aby pomóc mi wzrastać bez zatracenia siebie samej.
Twoja czysta szata dotyka ziemi, okrywając ją nieco, bo przecież Ty mocno i zdecydowanie chodzisz po ziemi. Jesteś realistą i uczysz mnie trzeźwego myślenia w każdej sytuacji. Działasz bardzo konkretnie przez wydarzenia, słowa i osoby. Nie snujesz iluzji i złudnych fantazji, nie dajesz obietnic bez pokrycia, nie rzucasz słów na wiatr.
Twoje mocne ramiona to mój bezpieczny świat; zapewniają mi ochronę i czułość. Świętość przytula grzech, Moc przytula słabość, Światło przytula ciemność, Mężczyzna przytula kobietę.
Masz ciemny lewy paznokieć u nogi tak, jakby ktoś Ci nadepnął na stopę. Chodzisz w tłumie. Często ludzie Cię nie zauważają, depczą. Ja też Cię czasem nie zauważam w natłoku zajęć i pędzie myśli. Lecz Ty się nie skarżysz i ciągle jesteś przy mnie, idziesz ze mną w mojej codzienności, wpatrzony we mnie – Szaleniec w miłości.
Masz twarz bez emocji, spokojnie patrzysz na mnie, błogosławiąc. Mówisz mi tym samym, że to jest dobre, że emocje nie zawsze są potrzebne, chociaż są ważne. Nic nie mówisz, bo nie chcesz się narzucać, ale Twoja obecność jest tak znacząca, że wymaga odpowiedzi. Radykalnej.
Mamy podobny kolor oczu, ja mam piwne, a Ty brązowe. Taki kolor oczu miała zapewne Twoja Matka… Maryja była silną kobietą, udźwignęła ciężar Twojego i Swojego życia. Nosiła Zbawienie świata i swój krzyż. I wytrzymała, bo dawałeś Jej siłę. Tak, jak ja daję radę tylko dzięki Tobie, bo bez Ciebie nic nie mogę uczynić.
Masz zamyśloną twarz, wpatrzoną we mnie u Twoich stóp. Świata poza mną nie widzisz. Jesteś refleksyjny, patrzysz ze spokojem i zatroskaniem. Zależy Ci na mnie. Patrzysz w moje serce i mówisz: Ja Jestem. Nie bój się. Nie zostawiaj mnie.
Bądź.
Karolina Furman, Warszawa