W pełni sezon burz, jednak w sercu jest pokój. Jak na łodzi z Jezusem, czasami zapominamy, że On jest obok. Mimo że lekko śpi, to czuwa i nie powinniśmy się lękać, tylko Mu ufać.
Dni lata uciekają szybko, stają się krótsze, ale wciąż czuć początek, świeżość.
Bryza znad morza, halny w górach, czy zapach ozonu w burzy pobudzają nasze zmysły, wdychamy je z przyjemnością, marząc o kolejnych przygodach i pragnąc, aby ten czas nie miał końca.
Nasza warszawska wspólnota, chcąc w pełni wykorzystać potencjał letniego czasu oraz jeszcze raz zawęzić wzajemne relacje, wybrała się w pierwszą niedzielę lipca (4 lipca 2021) na spływ kajakowy.
Zaczęliśmy od wspólnej Mszy Świętej w parafii Redemptorystów, na ul. Karolkowej. Zaraz po niej wyruszyliśmy w drogę (dzięki uprzejmości naszych kierowców; jeszcze raz piękne dzięki!).
Liw
Zaczęliśmy w uroczej, małej miejscowości Liw. Choć pogoda od początku zaczęła płatać nam figle i lekko kropiło, to, nie bardzo zrażeni, ruszyliśmy na poszukiwanie naszego pierwszego celu: Zamku w Liwie. Niezwykle piękna, gotycka warownia z I połowy XV wieku wraz z budynkiem muzealnym. Zatrzymaliśmy się na krótką modlitwę, zrobiliśmy parę zdjęć i ruszyliśmy dalej, głodni przygody.
Po krótkim czasie, byliśmy już w pełni gotowi na kajakowy podbój Liwca. Wiele osób pierwszy raz brało udział w owej atrakcji, stąd na trasie panowało wśród nas niemałe poruszenie. Organizatorzy spływu zasypywani byli masą dociekliwych pytań: odnośnie do długości trasy, czasu spływu, głębokości rzeki, a nade wszystko szans na wywrotkę (na szczęście obyło się bez ofiar!).
Po dotarciu na miejsce, zostaliśmy uposażeni w stylowe kapoki i nasze narzędzia boju: wiosła.
Gdy wszystkie przygotowania dobiegły słusznego końca, a wszelkie formalności zostały dopięte: wreszcie ruszyliśmy! Ach, cóż to była za trasa! Już od początku spływu wokół było przepięknie! Z wody wynurzały się kaczeńce i pałki wodne, przy brzegach roiły się cudne, lazurytowe ważki. Niejeden raz przemykały obok nas stadka kaczek z młodymi (zdarzały się prawdziwe kacze sprinterki). Zapatrzenie się na nie skutkowało brakiem wiosłowania, a w efekcie niezamierzonym cumowaniem na brzegu. Malowniczym zakrętom rzecznym nie było końca, aż, w końcu, nastała ONA, zupełnie niespodziewana i niechciana ulewa, która skutecznie zniechęciła nas do kolejnych postojów na małych, piaszczystych plażach wzdłuż rzeki. Chcąc czym prędzej ukończyć pozostałe kilometry, niestrudzenie wiosłowaliśmy co tchu. W końcu ujrzeliśmy metę: Zamek w Liwie.
Wysiedliśmy z naszych kajaków cali przemoczeni, ale niezmiernie z siebie dumni. Prawdę mówiąc, zdarzały się nam po drodze małe wypadki (okręcanie się kajaków, czy niezamierzone postoje na mieliźnie). Lecz najważniejsze, że dotarliśmy! Ale to nie był koniec, a wręcz dopiero kulminacja naszych przeżyć dnia.
W gościnnym domu
Prosto z brzegu, w środku ulewy, pospieszyliśmy do aut i ruszyliśmy do ostatniej, lecz, jak się okazało, najpiękniejszej atrakcji całej wyprawy. Zostaliśmy zaproszeni na uroczysty obiad do Państwa Żebrowskich, rodziców naszych wspólnotowych braci Piotra i Mateusza. Na początek obdarowaliśmy Tatę i Mamę drobnymi upominkami, w podzięce za ich cudowną otwartość serca na tak liczne grono przybyszów. Potem zasiedliśmy do stołu. Gdy pojawiły się na naszym stole wyśmienite potrawy, zostaliśmy absolutnie oczarowani. Nikt nie spodziewał się takiej uczty. Ledwo skończyliśmy danie główne, gdy na stół trafiło pyszne ciasto z owocami, a zaraz po nim – wspaniałe desery lodowe. Po chwili padł niezmiernie trafiony pomysł, ażeby ruszyć na pobliski, klimatyczny rynek Węgrowa. Po niekończących się podziękowaniach i błogosławieństwach oraz serdecznym zaproszeniu w kolejne odwiedziny (oczywiście, nie omieszkamy), ruszyliśmy zwiedzić miejscową bazylikę oraz klasztor.
Na koniec obiecaliśmy sobie, że ta piękna, kajakowa przygoda, na pewno nie była naszą ostatnią!
Zanurzony we wspomnieniu i łaknący Ducha,
Mateusz Wojtyna